"Przyklejają się do mnie zwierzęta. Jeże, gołębie i koty."- zwierzyła mi się w zeszłym tygodniu pani E.
Brzmi jak tekst z gabinetu: "Przychodzi baba do lekarza...", ale w tym wypadku nie chodzi mi o rodzaj urojeń animalistycznych, bądź prześladowczych, tylko o zupełnie dosłowny objaw "przyklejania się" zwierząt do niektórych osób.
Cierpię na ten sam syndrom. Nie jest on zbyt wygodny, a nawet rzec można, że bardzo utrudnia codzienne życie. Dopada nas niespodziewanie. Wymaga zaangażowania. Kosztuje sporo emocji. Do mnie przyklejają się ostatnio psy i ptaki. Idzie sobie człowiek spokojnie ulicą, a tu z krzaków wychodzi jakaś psia powsinoga z podkulonym ogonem. I już przyklejam ją do siebie. Albo wychodzę do ogrodu, a tam leży sikorka z przetraconym skrzydłem, jeszcze żywa. No i znowu ją do siebie przyklejam. Albo jak w zeszłym tygodniu, idę z Terim i Dzidzią na spacer, a tu podbiega do Terego szczeniak i maszeruje z nami do domu, bo właściciela ani widu, ani słychu. Jeże też się do mnie "przyklejały", ale jakoś ostatnio mniej ich w moim życiu. Zwierzęta nie do wszystkich się przyklejają. Do niektórych próbują, ale oni albo ich nie widzą, albo nawet jak zauważą, to odganiają się od niepotrzebnego balastu. Bo w tym syndromie człowiek sam wytwarza klej do którego przyklejają się znajdy i stwory w potrzebie. Jedni tego kleju wcale nie wytwarzają, inni wolą udawać, że go nie mają, lub szybko zmyć z siebie, bo przecież takie "przyklejenie" to kłopot. I prawdą jest, że ten syndrom niesie ze sobą sporo dodatkowych zajęć i reorganizacji życia. Bo trzeba jechać do weterynarza, znaleźć azyl dla ptaków ( w Poznaniu przy nowym zoo), fundacje zajmującą się jeżami (np. www.jeze.com.pl), właściciela znalezionego psa, lub kota, w najgorszym razie schronisko, lub nawet samemu zatrzymać i udomowić takiego "przyklejonego" delikwenta. Ale właśnie dlatego ten syndrom to nic wstydliwego, bo aby go mieć trzeba być nieźle zorganizowanym, odpowiedzialnym, wrażliwym, empatycznym, umieć nawiązywać relacje z różnymi osobami, jak i zwierzętami. Trzeba też mieć trochę wiedzy i zainteresowania światem wokół nas, bo nie każde stworzenie, które wydaje nam się, że ma ochotę się do nas przykleić trzeba ratować (dotyczy to zwłaszcza dzikich, młodych zwierząt, które nie są zranione i lepiej ich nie ruszać, bo po kontakcie z człowiekiem mogą już nie zostać przyjęte do swojego zwierzęcego stada).
Patrząc w ten sposób mogę tylko żałować, że ten syndrom nie jest zaraźliwy, (a może jednak jest?) Bo czyż świat nie byłby piękniejszy, gdyby wszyscy cierpieli na syndrom "przyklejających się zwierząt"? A jeszcze do tego i syndrom "przyklejających się ludzi w potrzebie"? Ech, w takim idealnym świecie, pewnie nie byłoby potrzeby istnienia takiego syndromu...
data publikacji 05-11-2014
Chcesz skomentowac a nie masz Facebooka? Napisz do nas - redakcja