Kot Mocher był rdzennym Warszawiakiem, którego z piwnicy Ochoty w nieznanych nam okolicznościach przywieziono do Józefowa.
Mój nieżyjący już ojciec miał kota i psa. Pewnego dnia kot zaginął, a psa otruli jacyś panowie, ponieważ przeszkadzał im w spokojnym zabraniu butli z propan-butanem trzymanej przez nas pod schodami wejściowymi do domu.
Po dwu latach znaleziono kościotrupa kota mego ojca na strychu domu naszego sąsiada Stanisława C. funkcjonującego w pewnych kręgach jako „Ojciec Melchior”. Oczywiście nie powiedzieliśmy mojemu ojcu, jak zakończył żywot jego kot.
Pewnego dnia ukrył się w naszym ogrodzie poraniony kot Pawlak. Anna zawiozła go do lekarza weterynarii Pana Jerzego Sikorskiego, a po dłuższej kuracji kot Pawlak, z nieznanych mi przyczyn, wskazał na mnie, jako na swego właściciela i przeprowadził się z pokoju Anny do mojego.
Wówczas jeszcze nie wiedziałem, że to nie ja zostałem właścicielem kota Pawlaka, który (kiedy siadałem przed telewizorem, jako wypełnione ciepłem futerko układał się na moich kolanach), lecz kot Pawlak został właścicielem mojej osoby oraz Anny, a także należącego dotąd do nas domu oraz posesji, na której dom został usytuowany.
Niezbyt długo jednak Pawlak cieszył się swoją nową nieruchomością i zamieszkującym go pogłowiem, jako że pewnego dnia bez śladu zaginął.
Jego zniknięcie bardzo zmartwiło nie tylko Annę, lecz również i mnie. I także w moim przypadku nie było to (jak dotąd w odniesieniu do zwierząt) tylko zmartwienie po utraconej rzeczy, lecz żal po czymś (po kimś?) żywym, reagującym na słowo i gest człowieka.
Długie poszukiwania, w których brał również udział nasz sąsiad Stanisław C. nie zostały uwieńczone sukcesem.
Usiłowałem przekonać zrozpaczoną Annę, ale także samego siebie, że idzie tu zaledwie o zwykłego zwierzaka, ale Anna wsiadała w samochód i szukała Pawlaka po okolicznych drogach i lasach dopóki nasz bliski sąsiad Stanisław C. znajdując się „w stanie wskazującym” nie wyjawił nam, że naszego kota Pawlaka wywiózł do Kociewia w charakterze prezentu dla córeczki swojej siostry.
Anna, rzecz jasna, chciała nazajutrz wyruszyć po Pawlaka do Kociewia, lecz zanim zdążyliśmy zapytać Stanisława C. o nowy adres naszego kota, Stanisław C. oparł czoło o blat stołu i usnął.
Poza tym nazajutrz nasza wnuczka Julia przywiozła do nas uwolnionego przez siebie z drucianej pętli szczeniaka, o którym już uprzednio wspomniałem.
Przebywający w lesie, nie wiadomo jak długo, bez jedzenia i picia psiak był skrajnie wyczerpany, przerażony i zszokowany. Słaniając się na nogach dowlókł się do kąta ogrodu i zaczął kopać w ziemi dołek, w którym mógłby się schować przed ludźmi.
Anna długo musiała przekonywać Gasia (nadała mu imię psa z bajki Marii Konopnickiej), że w naszym domu nikt go nie skrzywdzi, zanim odważył się podejść do przyniesionej przez nią miski z wodą.
A kot Mocher, który z chwilą pojawienia się u nas Gasia przestał być królem podwórka, wybrał sobie moje kolana (jak uprzednio Pawlak) na miejsce relaksu i drzemki. Prawdę mówiąc słowo „wybrał” w tym przypadku jest nieadekwatne, jako że faktycznie Mocher został na mnie skazany za swoje długie kudły, których niezliczone ilości zostawiał na rzeczach Anny.
Gasiek nabierając sił i zaufania do nas zaczynał pełnić swoje psie obowiązki, czyli szczekał na listonosza i przechodzących naszą ulicą ludzi. Mochera nie atakował, Mocher go ignorował. Życie nasze wróciło do błogiej monotonii. Ale któregoś dnia Gasiek znalazł w ogrodzie golusieńkiego i jeszcze ślepego Filipka.
Kot Mocher był rdzennym Warszawiakiem, którego z piwnicy Ochoty w nieznanych nam okolicznościach przywieziono do Józefowa.
data publikacji 24-10-2014
Chcesz skomentowac a nie masz Facebooka? Napisz do nas - redakcja
skomentuj