Pan Henryk kochał gołębie. Ponad wszystko na świecie. Zupełnie jakby nie był zawodowym kierowcą, lecz górnikiem dołowym.
Żona pana Henryka, Krystyna hodowała kury. Zawsze był tu również jakiś pies i kot, ale w hierarchii emocjonalnej pana Henryka gołębie zajmowały szczebel najwyższy. Wychodził z domu i do niego wracał z zadartą w górę głową. Będąc w pracy, jak każdy kierowca musiał patrzeć w ziemię, w swoim obejściu nareszcie mógł swobodnie spoglądać w kopułę nieba, pod którą latały, albo za chwilę miały latać jego ukochane gołębie.
Zazwyczaj od furtki do domu towarzyszyły mu pies, kot i kogut. Stąpały za panem Henrykiem w tej właśnie kolejności, ale pan Henryk, nawet gdyby szły przed nim i tak by ich nie dostrzegł, ponieważ spoglądał w niebo, w którym już oczami wyobraźni widział swoje ptaki. Po chwili rzeczywiście nad nim fruwały. Odlatywały, zataczały koła nad dachami naszych domów, żeby nareszcie usiąść na dachu jego domu. Nie na długo jednak. Dzierżący tyczkę pan Henryk już po kilku minutach zaczynał wymachiwać przymocowaną do niej chorągwią koszuli i gołębie znów podrywały się do lotu.
Pan Henryk jest milczkiem. Pani Krystynie, jak to powiadają, buzia się nie zamykała, ale jej słowa przelatywały mimo jego uszu. Tylko jej pies i kot, a czasami również kury wydawały się słuchać trwających czasami wiele kwadransów monologów pani Krystyny. Kiedy pan Henryk siedział za kierownicą swojej ciężarówki, pani Krystyna siadywała przed domem i monotonnym, litanijnym głosem skarżyła się na swój parszywy los.
Bywało, że pan Henryk nerwowo nie wytrzymywał, kiedy zaczynała to robić w jego obecności. Widziałem kiedyś lecącą cegłówkę, przed którą uciekająca pani Krystyna uchyliła się instynktownie, jako że cegła zbliżała się do potylicy jej głowy. Innym znów razem pan Henryk jakimś cudem uchronił swoją twarz przed zmierzającymi ku niej skwarkami, które jeszcze przed sekundą skwierczały na rozżarzonej patelni.
Pan Henryk okazyjnie kupił osobowego Mercedesa, a że, jak wiadomo, szczęścia chadzają pod rękę z nieszczęściami, parę dni później odebrano mu prawo jazdy. W tej sytuacji nowo nabytym Mercedesem mógł wozić panią Krystynę tylko do pobliskiego sklepu, albo nad pobliską rzekę Świder.
Teraz pan Henryk nareszcie miał dosyć czasu dla swoich gołębi. Stał przed zawilgoconym domkiem z tyczką, niczym gwardzista z halabardą i śledził wzrokiem koszący lot furkoczących skrzydłami gołębi.
Oczywiście usiłował odzyskać utracone prawo jazdy, bo zasoby pieniężne kurczyły się zatrważająco szybko, ale tak naprawdę, dzięki swoim gołębiom nigdy jeszcze nie był tak szczęśliwy.
W końcu nadeszło to, co nadejść musiało : trzeba było niekorzystnie sprzedać Mercedesa.
A potem u pana Henryka i pani Krystyny zjawili się niebywale sympatyczni ludzie gotowi kupić ich posesję, a nawet potem pozwolić pani Krystynie i panu Henrykowi mieszkać w ich starym domku aż do ich zejścia.
Odnośnie gołębi pana Henryka (pozostałych zwierząt dawno już tu nie było) nowi właściciele bynajmniej nie mieli żadnych zastrzeżeń.
Jak się niebawem okazało, pani Krystyna poważnie chorowała na serce, ale zabił ją rak.
Pana Henryka i jego gołębie nowi gospodarze odcięli od swojej willi wysokim, szczelnym ogrodzeniem.
Gołębiom ogrodzenie nie przeszkadzało, jak dawniej latały nad całym terytorium obsrywając również nową willę.
Odcięty od świata, pozbawiony kobiecej opieki pan Henryk zaczął popadać w coraz głębszą abnegację. Milczkiem przekradał się do wyjściowej furtki wytyczoną dla niego ścieżką. Codziennie odwiedzał pana Henryka pan Jurek, woził go na zakupy i do lekarzy swoim wysłużonym Fiatem, ale pewnego dnia otrzymał mieszkanie z wygodami po drugiej stronie Józefowa.
Pan Henryk, którego nogi zaatakowała choroba Birgera przemieszczał się z coraz większym trudem, ale ciągle znajdował dosyć sił, żeby zadbać o swoje ptaki.
Kontakty pomiędzy panem Henrykiem i nowymi właścicielami jego dawnej posesji chyba całkowicie ustały. W każdym razie ani jego, ani też nas nie powiadomili oni, że wyjeżdżają na wakacje, więc kiedy którejś nocy podjechała pod ich willę ciężarówka, zarówno pana Henryka, jak i nas to nie zaniepokoiło.
Nazajutrz okazało się, że nocna, spokojnie pracująca ekipa, która zabrała z willi kaloryfery i całą jej armaturę, nie zakręciła przed odjazdem dopływu wody do hydraulicznych instalacji, a wpływająca do zamkniętego pomieszczenia woda ma ten zwyczaj, że się podnosi dopóki nie znajdzie ujścia.
A pana Henryka któregoś dnia zabrało pogotowie ratunkowe. Lekarze nie rokowali, że będzie mógł opuścić szpital i wrócić do ukochanych gołębi, więc, za zgodą pana Henryka pan Jurek gołębie sprzedał.
Jednak, wbrew orzeczeniom lekarzy, któregoś dnia pan Henryk wstał z łoża boleści i udał się do Józefowa i swojej rudery.
Obraz pana Henryka spoglądającego w niebo i pogwizdującego na fantomy swoich gołębi zostanie już ze mną do końca.
Bogdan Loebl
data publikacji 19-12-2014
Chcesz skomentowac a nie masz Facebooka? Napisz do nas - redakcja
skomentuj