Ot, przypadek – słuchałem niedawno znanej, starej piosenki Jacka Kaczmarskiego Encore, jeszcze raz, napisanej pod inspiracją wstrząsającego obrazu Pawła Fiedotowa, XIX-wiecznego rosyjskiego realisty-amatora. I dzień później, przeglądając listopadowy numer miesięcznika „Zwierciadło”, trafiam na artykuł „Pieskie życie, czyli Miłość w czasach kryzysu” Renaty Bożek.
Mowa w nim o świrze, który ogarnia niejednego właściciela psa (kota, papużki…). Chodzi o ekstrawaganckie luksusy i gadżety, jakimi obdarzają swoich pupili. Nadmienia o tym zresztą i u nas Sergiusz Lach. To owe spacery w torbie od Vuittona, legowiska z perełkami, flakoniki psich perfum i tym podobne cuda na kiju. W sumie nic nowego. Dziwni ludzie wolą wydać pieniądze na coś, czego nasz czworonóg nawet nie doceni, zamiast je przeznaczyć na poprawę bytu tych, którym żadne luksusy nie są dane – psów w schroniskach.
Artykuł w „Zwierciadle” zresztą podaje pewną diagnozę przyczyn tego świra, którą dodatkowo ilustruje – choć w wątku pobocznym – innymi informacjami. Jak choćby taką, że ludzie bardzo przywiązani do pupili są bardziej podatni na depresje niż tacy, co tego afektu dają swych zwierzakom mniej.
Prosty wniosek – kto kocha swego psa czy kota, ale tylko troszkę, jest statystycznie zdrowszy. A stąd może wynikać następny: lepiej nie przywiązywać się za bardzo do nich, jeśli miła nam wewnętrzna równowaga. Czyli z tymi, co pieska zostawili przy drzewie w lesie, gdy ruszali na wakacje, albo z tymi, co przydzwonili swemu Burkowi sztachetą, w sumie nie jest źle. W każdym razie obniżone jest u nich ryzyko zaburzeń emocjonalnych czy psychicznych.
Szczęśliwie autorka nie zostawia nas z takimi groźnymi wnioskami. Ustami psychoterapeuty wyjaśnia, że mowa o przypadkach NADMIERNEGO przywiązania, przywiązania, które każe człowiekowi właściwie wyeliminować ze swego otoczenia wszystko inne i skoncentrować się wyłącznie na zwierzęcym pupilu. Są to ludzie, którzy mają duże trudności z utrzymaniem więzi społecznych, kreują więc własny świat, umeblowany wyłącznie przez nich samych i ukochane zwierzę – lub zwierzęta. Psychoterapeuta przestrzega przed personifikacją podopiecznego, czego skutkiem są między innymi właśnie takie zbytkowne fanaberie.
Przy okazji zresztą trzeba zauważyć, że rzecz nie dotyczy wyłącznie zwierząt. To może być ukochany psiuńcio, ale równie dobrze ludzkie dziecko, samochód, komputer, muszelka znad Wigier czy nawet niematerialne wspomnienie. Mowa po prostu o obsesyjnej miłości do obiektu, który przesłania wszystko inne. Skoro jest nim właśnie piesek, będzie otaczany coraz to bardziej wymyślnymi gadżetami, łóżeczkiem wodnym zamiast kocyka, smyczą perfumowaną na migdałowo, ale jego psia kondycja na pewno na tym nie zyska.
Dopóki jednak rzecz się rozgrywa w czterech ścianach, można właściwie machnąć ręką. Psiuńcio nie jest zapewne zborykany, ma złotą klatkę, koafiurę i frutti di mare na miseczce z mahoniu, choć natura jego tego nie wymaga. Przypomina chłopca-ostatniego cesarza z pamiętnego filmu B. Bertolucciego. Gorzej, gdy chorobliwa miłość dopada osoby, które mają nieszczęśliwym zwierzakom nieść pomoc. Tu opuszczamy sektor artykułów luksusowych i wkraczamy w domenę kolekcjonerów. To jest już miłość toksyczna.
Niekiedy głośno się robi o katastrofalnym stanie schroniska dla bezdomnych zwierząt. Czasami przyczyną jest obiektywna zapaść lub nieprawidłowa kalkulacja. Zakładając schronisko czy przytulisko, zawsze trzeba mieć świadomość, że dramat przerośnie nasze oczekiwania, że to studnia bez dna. Poza przytomnym zarządzaniem tą stertą nieszczęścia ważne jest, by nie tracić z oczu celu, jaki przybytki tego typu winny przed sobą mieć. Czyli PRZYWRÓCENIE STANU NORMALNEGO. A normalnym w przypadku udomowionego tysiące lat temu psa jest mieć dom. W naszej cywilizacji do tego dochodzi jeszcze dom odpowiedzialny, z pełną opieką i czytelnie zaludnioną przestrzenią wspólną.
Są jednak wciąż schroniska, których szefowie (ściślej – szefowe, bo wśród prowadzących schroniska przeważają kobiety jako istoty bardziej empatyczne) mylą misję pomocy z potrzebą zachłannej miłości. Brak dobrych więzi z ludzkim otoczeniem kompensują sobie ofiarnym, heroicznym i niestety przy tym pazernym oddaniem psom porzuconym. Gromadzą je w swoich schroniskach, nie bacząc na osobnicze przypadłości, nawet na płeć, nie sterylizują, nie leczą, ba, utrudniają adopcje – tylko MAJĄ. Mają coraz więcej. I mają tym samym coraz więcej problemów, a psy – dla których to miała być szansa – mają coraz więcej niedoli.
Co to ma wspólnego z obrazem Fiedotowa? Carski oficer, przedstawiony przez malarza, z racji geograficznej izolacji jest skazany na towarzystwo swego psa. Wzajemne uzależnienie (plus uzależnienie oficera od wódki) sprawia, że między obydwoma rodzi się więź szczególna – być może patologiczna. Kaczmarski w każdym razie tak to ujął w swej genialnej piosence. Pies stał się dla narratora nie tylko towarzyszem samotności, ale niepijącym przyjacielem od kieliszka, „lustereczkiem-powiedz-przecie”, chłopcem do bicia, jedynym obiektem wszelkich rodzących się w człowieku emocji. Można się obawiać, że po odwołaniu z posterunku oficer nie będzie w stanie nawiązać normalnych relacji z innymi ludźmi, bo pełne zaspokojenie da mu tylko ta alienacja samowtór z psem. Tylko taką relację – z niemym, czującym, wiernym i jedynym psem – oficer rozumie. Tylko z nim może bezkarnie pić, wściekać się, wymyślać kolejne „zabawy”, gadać, co mu ślina na język przyniesie. Jest szczęśliwy w swoim nieszczęściu. A pies? Pies, skazany na tę sytuację, równie dobrze może stać się podobny do Simona opisanego przez Sergiusza Lacha. Dwie frustracje napędzają się nawzajem. Przegrywa każdy.
Obraz Fiedotowa, piosenka Jacka – to symboliczne obrazki. Zachłanni, zabarykadowani za swymi frustracjami szefowie złych schronisk – to groźna rzeczywistość, o jakiej Vuittonowi się nie śniło, a której podopieczni doświadczają na co dzień.
data publikacji 19-02-2014
Chcesz skomentowac a nie masz Facebooka? Napisz do nas - redakcja
skomentuj