Toskania to kraj kotów. Większość piękna, zadbana. Zdecydowanie mniej tu zabiedzonych, chorych kotów na ulicach niż u nas, czy w Chorwacji, gdzie taki widok uderzył mnie przed rokiem. Koty siedzą sobie na skwerkach, murkach, środkach ulic, krzesełkach kawiarni, kwietnikach. Wszyscy je mijają, wystawiają miseczki z jedzeniem i piciem pod kamiennymi murami domów i czasem tylko przeganiają kiedy auto chce przejechać przez wąskie uliczki jakiegoś Toskańskiego miasteczka. Widziałam nawet grupę młodych Włochów, którzy na małego biało-czarnego kotka próbowali poderwać kelnerki z pobliskiej kawiarni. Kelnerki jednak zapracowane były, a może adoratorzy mało atrakcyjni, bo wkrótce zabrali kotka do auta i odjechali.
Bezdomnych, wałęsających się psów nie spotkałam. Sporo natomiast psów-turystów, siedzących z państwem w kawiarniach, wieczorem chodzących na pizzę, czy miejskich psów wychodzących na spacer na miejskie skwerki i parki (zazwyczaj rasowych). Kikopodobniaka na rowerze udało mi się sfotografować w Castiglione della Pescaia i należał do Włoszki, która po rozmowie w kawiarni z koleżanką, zapakowała go do rowerowej klatki i odjechała.
Wydaje się, że Toskania to kraj przyjazny zwierzętom, choć dla mnie czasem kraj kontrastów. Z psem można właściwie wszędzie wejść, mimo, że na drzwiach widnieje zakaz wchodzenia z psami (zazwyczaj nieprzestrzegany). Powszechne są plaże dla psów. Od grudnia we Włoszech jest prawo zobowiązujące Włochów do udzielenia pomocy rannemu zwierzęciu na drodze, podobnie jak człowiekowi. Liczne są punkty weterynaryjne. Spotkałam też pod Grosseto schronisko dla psów, gdzie psiaki przebywały w kojcach, pod matami osłaniającymi je od słońca, choć osobę opiekującą się widziałam raz, a trasa ta była naszym częstym miejscem przejazdów. Podobno niedaleko Grosseto jest też drugie schronisko (chyba pod opieką WWF) tym razem dla zwierząt dzikich, często egzotycznych, które zostają porzucane jak dorastają i stają się niebezpieczne. Toskania to też liczne polowania i łby dzików i danieli wiszące zarówno w domu, w którym mieszkałam, jak i przy sklepach. To przepołowione owce i jagnięta (o rozbrajającej nazwie agnello, czytaj aniello), które można kupić razem z głową (bo mózg zwierzęcy w cenie). No i kraj wielkich, rogatych krów ( zwłaszcza region zwany Maremmą), które co się tu oszukiwać hodowane są na przepyszną podobno wołowinę. I być może "nasze owce" też pasły się na pobliskich wzgórzach czekając na przepołowienie i zjedzenie, choć ja wolałam myśleć, że czekając tylko na postrzyżyny, aby z ich miękkiej wełny robić piękne, włoskie marynarki.
data publikacji 02-01-2014
Chcesz skomentowac a nie masz Facebooka? Napisz do nas - redakcja
skomentuj